CHARAKTERYSTYKA
Każda rodzina ma swoją czarną owcę i w przypadku de Monfortów za taką z pewnością należało uznać Yvette de Monfort. Małoletnia panna, choć poczęta, powita i wychowana w domu dostatecznie dobrym, by odpowiednio uwidaczniał szlachetność jej krwi, problemy sprawiała od samych początków. Wyswobodzona z pieluch sięgała nie po pióro, a po tarczę starszego brata, nuciła nie eleganckie, salonowe pieśni, a bezczelne przyśpiewki wojaków, podniebienie raczyła nie słodkim winem, a goryczą najtańszego piwa. To, że w rodzinnej posiadłości nie zostanie, dla wszystkich było aż nadto oczywiste, ale że wyprawi się tak daleko - cóż, tego nikt nie przewidział. Opuściła Montfort w wieku lat siedemnastu i nigdy już doń nie wróciła.
Nowym miejscem zamieszkania rychło stał się Halamshiral, choć i tam młodociana Yvette nie bywała często. Do rangi prawdziwego domu urosły bowiem nie miejskie uliczki, a surowe ścieżki Mroźnego Grzbietu. Panna z dobrego domu odnalazła się tam zaskakująco nieźle, szybko odnajdując swoją własną drogę - twardą, wymagającą, wyczerpującą i bardzo odległą od oficjalnego, bezpiecznego traktu. Drogę, na którą decydowali się wkroczyć ci, którzy nie mieli innego wyjścia lub ci, którzy przeprawę przez dzikie ziemie uważali za wciąż bezpieczniejszą niż wędrówkę ramię w ramię z oddziałami zakonnymi czy szlacheckimi. I to ci właśnie, desperaci, poszukiwacze przygód lub po prostu głupcy, stali się źródłem utrzymania Yvette. Ci, którzy wzdragali się przed szukaniem pomocy u tubylców, a którzy bez wahania powierzali swe bezpieczeństwo filigranowej, odzianej w proste skóry kobiecie. A ona? Cóż, była znacznie lepszą przewodniczką niż szlachcianką. Nie znała gór tak, jak znali je Awarowie, ale to nie było konieczne. Kilka ścieżek, które zeszła wzdłuż i wszerz, umykając nie tylko dzikiej zwierzynie, ale też nie mniej dzikim plemionom, wystarczało by dać jej utrzymanie. Utrzymanie i dziecko.
Każdy wie, że wędrówki labiryntem Mroźnego Grzbietu, gdy nie jest się jego prawowitym mieszkańcem, to igranie z ogniem. Można zostać kaleką, ulegając surowym prawom Matki Natury. Można zginąć, stając się kolacją któregoś z wyrośniętych drapieżników. Albo można też paść ofiarą którejś z awarskich grup, które wcale sobie twojego towarzystwa nie życzą. Oczywiście, można być w swym fachu całkiem niezłym. Można unikać tego wszystkiego, nadwyrężając zasoby szczęścia. Ale one kiedyś się kończą, uśmiech Losu blednie - i wtedy za dotychczasowe powodzenia trzeba płacić. W przypadku grupy, którą danego dnia Yvette przeprowadzała, koszta były różne. Życie dwójki, broń i kosztowności trzeciego, prawa dłoń kolejnego. W przypadku przewodniczki zaś... Cóż. Jej nic nie zabrano, za to obdarowano. Obdarowano w okolicznościach niekoniecznie przyjemnych i pożądanych.
Tak czy inaczej, kobieta miała dziewięć miesięcy na pogodzenie się z losem - i to też uczyniła. Początkowo kontynuując swój fach - atak ją złamał, to oczywiste, ale wciąż potrzebowała z czegoś żyć, w tym momencie jeszcze bardziej niż przedtem - ostatecznie osiadła w jednym z halamshiralskich domów, by tam dać życie pulchniutkiemu, wrzeszczącemu wniebogłosy niemowlęciu. Dziecku, po którym z daleka było widać, że szlachecką krew skażono czymś dzikim, pierwotnym.
Czy to miało jednak jakieś znaczenie? Nie miało, bo Yvette swoją córkę, swoją małą Francescę kochała miłością niezachwianą. Bo gruchała nad nią jak każda matka nad swym potomkiem, bo uważała ją za najpiękniejszą. Wreszcie - bo dała jej wszystko co mogła. Nauczyła prawideł surowego życia - łącznie ze sposobami walki włócznią czy metodami na szybkie, ale precyzyjne rozrysowanie mapy - ale także tego wszystkiego, czego ją samą uczono jeszcze w Montforcie. Podstawy polityki, historii, czytania i pisania. Bagaż, jaki otrzymała mała Fran był duży, złożony z licznych elementów - i wystarczający, by piętnastoletnia pół-Awarka mogła wkroczyć na te same ścieżki, którymi kroczyła jej matka.
Podążała nimi przez kolejne pięć lat, początkowo u boku matki, potem sama, tym samym zastępując rodzicielkę w jej roli. Przewodniczką była zaś nie gorszą od niej - mając podstawy od Yvette, zdobyła także dość własnych doświadczeń, by zasłużyć na podobne zaufanie, co przedtem starsza z de Monfortów. Zaufanie, którego jednak ostatecznie wcale nie zamierzała wykorzystywać i z którym nijak nie wiązała całej swej przyszłości.
Obok teorii religijnych, politycznych i historycznych od małego słuchała także o tym, kim tak naprawdę była. Córką Awara, córką początkowo niechcianą, owszem, ale także - przede wszystkim - córką de Monfortów. Nawet jeśli główny pień rodu chętnie zapomniałby o swej czarnej owcy, Yvette nigdy nie zapomniała o nich i nigdy też swych korzeni się nie wyrzekła. Mała Francesca dorastała więc chłonąc kolejne prawidła rządzące jej familią, oswajając się z własnym pochodzeniem, brzmieniem szlacheckiego nazwiska - i plotkami.
W naszych żyłach płynie stal i przekleństwo, powtarzała matka, pod drugim z określeń kryjąc magię krwi, magię, o kontakty z którą ich ród zawsze przecież posądzano. Ile było w tym prawdy? Sama Fran nie ma pojęcia, bo też Yvette nigdy nie próbowała wskazać, gdzie przebiega granica oddzielająca głupie oskarżenia od prawdy. Jedynym, co wskazała w kontekście dwóch oblicz krwi jej rodziny było to, jak miks ten wykorzystać.
Nie powinno więc dziwić, że Francesca stanęła któregoś dnia u bram Val Royeaux, gotowa przywdziać zakonną zbroję. Nie była już dzieckiem - miała niespełna dwadzieścia jeden lat, doświadczenie i przyzwyczajenia przywleczone z surowych ścieżek Mroźnego Grzbietu - nie wahała się jednak, godząc się na zrównanie jej z młodszymi rekrutami. Nazwisko? Nie wykorzystywała go, zresztą - pozwalając zamknąć się w ostoi szkoleniowej ostatecznie wyrzekła się przecież wszelkich praw związanych z rozcieńczonym mocno szlachectwem. Przypieczętowując swe wykluczenie, zachowała tylko samo brzmienie nazwiska, pozbawione jakichkolwiek przywilejów. Te ostatnie wypracowywała na nowo w roli, którą wybrała sobie sama. Szlifując posiadane już sprawności pod okiem templariuszy oraz nabywając nowe, uzupełniające zdolności stała się kimś, kto ją samą satysfakcjonował. Ostrze na magów. Ramię sprawiedliwości. Czyż nie brzmiało to dobrze?
Warto jednak zauważyć, że za jej przystąpieniem do Zakonu nigdy tak naprawdę nie stała fanatyczna wiara czy faktyczne powołanie. Nie, to był prosty rachunek korzyści, konkretne wyliczenia, gdzie może się przydać i rozwijać, gdzie mogła coś wnieść i coś otrzymać w zamian. Z tej perspektywy wybór templariuszy był oczywisty. Dała im swoją ambicję i umiejętności - szczególnie te związane z życiem w trudnym, niebezpiecznym środowisku zostały szybko wykorzystane - w zamian otrzymując respekt w społeczeństwie i zestaw praw, które ochoczo wykorzystywała. Obowiązki? Jasne, były. Jasne, realizowała je i czerpała z nich satysfakcję. Nigdy jednak nie została templariuszem idealnym. Nigdy nie znalazła w sobie pełnego oddania do podporządkowania się wszystkim narzuconym zasadom.
Przydzielenie jej do zespołu terenowego, wykorzystanie jej przywiązania do podróży i znajomości dzikich ostępów było daniem jej klucza do wolności. Templariusz, ale wciąż podróżnik. Ostrze wiary, ale wciąż w dużej mierze przewodniczka. Na ten moment nie potrzebowała niczego więcej.
Uwagi dla Mistrza Gry:• Francesca jest specjalistką w dziedzinie zwalczania magów zmiennokształtnych. W momencie, gdy rozproszenie magii i tym samym odarcie maga z jego zwierzęcej postaci zawodzi, konieczne jest szczególne podejście do przeciwnika, by zneutralizować jego możliwości. Fran wie, jak sobie radzić z dziką zwierzyną i podobnie wie też, jak radzić sobie z dziką zwierzyną o ludzkiej inteligencji. Pełni też rolę tropicielki wprawnie wyszukującej magów ukrywających się pod czworonożną, kopytną lub skrzydlatą postacią.
• Należy także do zespołu zajmującego się zwiadem terenowym dla Zakonu - czego nie powinno mylić się z typową fuchą zwiadowców wojskowych. Zadania grupy terenowej sprowadzają się do rozpoznania geograficznego i sporządzenia stosownych map oraz schematów, nie zaś badania możliwości wroga.
• Ma w planach powrót do rodzinnego Montfortu. Pomimo ostatecznego wydziedziczenia, któremu siłą rzeczy poddała się wstępując do Zakonu, chce stanąć u bram rodowej posiadłości i pokazać, kim jest. Miano córki Monfortów wciąż przecież brzmi w jej nazwisku i Francesca z chęcią przypomni o sobie prawowitym szlachetkom, swym kuzynom i kuzynkom.
• Nie zna swojego ojca, nigdy go nie szukała - podobne próby zresztą miałyby nikłe szanse powodzenia. Nie wie, z jakiego jest klanu - czy w ogóle do niego należy, czy też przypadkiem nie para się zwykłą, rozbójniczą włóczęgą - ani czy w ogóle jeszcze żyje. Mimo tego jest w pewien sposób związana z Mroźnym Grzbietem i nie wyrzeka się swego pochodzenia. Odbija się to szczególnie na barwach, jakie czasem maluje na swej twarzy - przeważnie wtedy, gdy mierzy się w dziczy z łowami na zmiennokształtnego maga - oraz sposobie walki, w którym mimo wszystko bliżej jej do drapieżności ludu gór niż szlachetnego wyuczenia rycerzy z dobrego domu.
• Choć nie jest w pełni oddana ideałom Zakonu, nie ma nic przeciw zapuszczeniu korzeni w organizacji na dłużej. Co więcej, jasno określone cele dość ściśle wiążą ją z hierarchią templariuszy - już w tym momencie Francesca widzi się jako przyszłą komendantkę lub członkinię Rycerzy Boskiej.