CHARAKTERYSTYKA
Bohemia nie pamięta, gdzie i kiedy dokładnie się urodził, ani skąd jest. Niemniej, pamięta dokładną ilość lat, jaką przeżył. Lub tak wydaje mu się, że pamięta. Od dziecka, lub odkąd pamięta, bo jako dziecko pamięta tylko kilka wspomnień, miał problemy ze wzrokiem, który prędko zaczął zanikać, aż finalnie, podczas jednego z tych dziwnych snów, jakie miewał, przestał zanikać, a po prostu zniknął całkowicie - nie było wzroku, nie było problemu z jego zanikaniem.
Pamiętał, że miał matkę i jednego brata - czy miał ojca albo rodzeństwo? Tego już nie pamięta. Miał tego jednego brata, niemalże bliźniaczego wyglądem, ale charakterem odmiennego. Niestety, brat jego okazał się złem wcielonym i pewnego dnia oszalał od diabelskiego gniewu i wysadził wszystko wokół siebie, zabijając matkę oraz niszcząc doszczętnie rodzinny dom - w niebo wzlatywały błękitne jakby płomienie, światłem zamieniając noc w dzień, gdy uwalniała się magia.
Po zabraniu ze sobą jedzenia i przydatnych przedmiotów, Bohemia postanowił odejść stamtąd, poprzysięgając swojemu bratu zemstę za to, jak potraktował jego, oraz matkę. Tą matkę, której twarzy nie pamiętał - jedynie kolor włosów, niezwykle ognisty, rudy i przywodzący na myśl zachodzące słońce. Nie pamiętał, jak wyglądała, ale wydawało mu się, że była piękna.
Kilka lat później był już zmęczony tym, że jego brat ruszył jego śladem i cały czas za nim podążał. Był zmęczony tym, że mało co jadł i pił, często licząc na to, że znajdzie gdzieś jakieś drzewa czy krzaki, albo podróżnicy i wieśniacy ugodzą go jakimś skromnym posiłkiem. Wszyscy byli tak zatroskani. Miał przecież kilkanaście lat, a był już tułającym się ślepcem. Postanowił zasadzić się na swojego brata przy przydrożnym rowie, czekając kilka dni na to, aż ten przyjdzie.
Był głodny, bardzo głodny. Wtedy też i nadszedł jego brat. Bohemia wyskoczył śmiało, niczym rączy zając, rzucając się na brata. Walczyli może z dobrą godzinę, szarpiąc się, okładając i kopiąc. Gryząc i drapiąc. Wtedy też brat wyjął nóż, którym próbował wydłubać niewidzące oczy Bohemii - on jednak to widział, jakby był połączony ze swym bratem mentalnie. Chwycił za nóż i wbił swojemu bratu w udo, by ten już nigdy za nim nie podążał. Następnie próbował uciec, lecz odniesione rany go zdecydowanie spowalniały.
Wypalił swoją odniesioną w boju ranę, a to mięso, które zostało na nożu z przyjemnością upiekł i zjadł ze smakiem, uznając, że jego brat smakował wyśmienicie. Tułał się jeszcze przez kilka następnych miesięcy jako ślepe dziecko. Zaczynał widzieć swoimi uszami oraz nosem, a i jego magia zaczynała już działać, pozwalając na badanie świata umysłem, pojawiając się jakby nagle na końcu jego umysłu, a równocześnie, jakby było tam od dawna. Wtedy widział już więcej, niż inni. Więcej, niż mógłby to kiedykolwiek zrobić mając zdrowe oczy - siadał i słuchał, jak świat mówi do niego w języku magii i tajemnic, dla oczu niewidocznych. Wtedy też natknął się na mężczyznę, którego zapytał na trakcie o jedzenie - sądząc po tonie głosu starszego i wysokiego, sądząc po wysokości. Mężczyzna ów był magiem, jak później wyznał. Ba, nawet apostatą. Przygarnął też Bohemię, za co ten był mu bardzo wdzięczny i wręcz szczęśliwy - radościom nie było końca przez najbliższe kilka lat. Być może powinien być bardziej ostrożny co do nieznajomych, ale poza matką, była to pierwsza osoba, która na prawdę go chciała - rolnicy czasami mówili, że może zostać, ale nie wierzył, że mówili to na prawdę.
Ów mężczyzna nie był sam. Uczył Bohemię, ale i dwójkę innych młodocianych i utalentowanych, których imion nie spamiętał. Dorosłych było także kilku - wznosili oni modły do Dawnych Bogów, jak zwykli mawiać, a Bohemia powtarzał za nimi, studiując modlitwy, rytuały i kazania niczym mantrę, kilka razy przed snem, po przebudzeniu i w ciągu dnia. Nauki, którym go poddano, trwały te kilka, może nawet kilkanaście lat, gdzie uczono go, jak posługiwać się jego magicznymi zdolnościami i jak ta magia działa - jak być silnym, ale i co ważne bezpiecznym magiem. Nauczono go, jak używać swoich zdolności, by nie popaść w demoniczny obłęd i nie dać sobą manipulować przez Pustkę. Nie mogli na to pozwolić - szalejący, ślepy mag zamieniony w mroczny pomiot, bądź jak mówili mu - plugawca, byłby ostatnią rzeczą im potrzebną.
Pustka. Bohemia był nią zafascynowany. Był zafascynowany snami, gdzie widział w każdym tego słowa znaczeniu. Widział w tak fizyczny sposób, jak Ci, którzy widzieli na co dzień. W snach nie potrzebował oczu, by widzieć. Nie potrzebował skrzydeł, by latać. Był tam panem swojego losu i spał jak najdłużej tylko mógł i na ile mu pozwalano, z radością modląc się przed snem, a po przebudzeniu z nadzieją na to czekając. Czasami nawet zasypiał w czasie dnia, nawet na tą jedną godzinę.
Swoją magię specjalizował przeważnie w magii mocy, która była według niego tą najprostszą i najpotężniejszą. Również i w magii ducha szło mu coraz lepiej - najbliżej mu było do Pustki, w której Bohemia się zakochał. Jego opiekun mówił, że jest wspaniałym materiałem na wielkiego maga, bo jego wyobraźnia nie ma granic, jakie powinna mieć granica. Bohemia jednak nie był głupi i rozumiał, że chodziło im wszystkim o to, że jest szalony. Mówili, że nie jest normalny. A on czuł się przecież dobrze.
Podstawowe granice bowiem, wytyczone przez wyobraźnię jego nie dotyczyły - on bowiem nigdy nie widział, jak wyglądają konie w galopie. Nie widział, jak wyglądają kształty i barwy - z tego też powodu nie był ograniczony przez fizyczną świadomość tego, by świat był symetryczny, w zgodzie ze wszystkimi prawami.
Próbował uczyć się wszystkiego, czego tylko byli nauczyć go w stanie jego nauczyciele - jeśli mógł, to próbował rzucać uroki, chociaż nie szło mu to za dobrze. Nie chciał być złym człowiekiem, co go trochę blokowało w entropii. Nie miał też talentu do żywiołów - opanował podstawy ognia, gdzie wystarczyło użyć po prostu mocy magicznej, tak jak w magii mocy, czy magii ducha.
Na pewno ciekawsza od entropii czy żywiołów była kreacja - mógł tworzyć piękne rzeczy za pomcoą swojej wyobraźni. Takie, jakie tylko chciał. Rzeźbił więc w drewnie figurki, które czasami nie miały żadnego sensu dla kogoś, kto na nie widział.
Bohemia bowiem patrzył. Inni też patrzyli. Ale nie widzieli. A on widział.
W zimę, gdy sople zwisały nad wejściem do ich siedziby, kształtował je w zawijasy i wspaniałe posążki lodowe. Nadal jednak wolał moc i ducha - dzięki tym dziedzinom mógł być panem świata snu i jawy. Był nieograniczony przez nic poza swoją wyobraźnią. Gdy nie śnił, czarował. Gdy nie czarował, to śnił. Uczono go jednak, by się kontrolował i nie przyciągał zbytniej uwagi tego, co czai się w Pustce przed nadmierne relacje z tamtejszymi bytami. On jednak się tego nie bał - był gotów, by stanąć z tym twarzą w twarz. Moc. Czysta moc. Gdy używał swojej magii, jego ekscytacja bliska była podnieceniu i wręcz euforyczną radością. Czuł się, jakby był faktycznie królem świata.
W jego domniemanej szkole, jak zwykł to sobie nazywać w myślach, niektórych uczono magii krwi - Bohemia nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Był dobrym człowiekiem, w sumie już mężczyzną. Lubił mówić do swojego opiekuna "ojcze" bądź nawet "tato", a do swoich jako-tako rówieśników "bracia i siostry". Do innych dorosłych mawiał "wujku" i "ciociu", a do samego siebie mówił tylko, jak innych nie było w pobliżu, gdyż swoje towarzystwo lubił najbardziej. Wtedy bowiem, gdzieś odlegle, jakby podczas snu, lecz na jawie, zaczęły nawoływać do niego dwa głosy. Jeden z nich, ten bardziej złowieszczy i nikczemny, należał niewątpliwie do jego brata, a ten drugi - bardziej tajemniczy i pomimo tego, że odległy, to mocniejszy, należał do istoty, która nazywała siebie Bogiem.
Bohemia godzinami rozmawiał z Bogiem, a po wielu dniach spotkał się z nim nawet we śnie, przedstawiając się uprzejmie. Bóg był wspaniały. Był piękny. Swą wspaniałością przerastał wszystko, co mógł sobie wyobrażać nasz młody mag myśląc o Bogu. Nastał moment, gdzie tatko zaprowadził go do jakiegoś nowego miejsca, które musiał zbadać magią mocy, by zrozumieć, jak duże było pomieszczenie. Tak. Był to dzień, gdy czas był na wejście do Pustki. Bohemia, wchodząc przez rytuał w interakcję z demonem, nie bał się. Nie bał się, ani nie gniewał. Był ciekawy.
Trudno było nazwać demona, z którym się spotkał - był bowiem wszystkim i niczym zarazem, obiecując mu wszystko, czego zapragnął. Tyle, że Bohemia jedyne, czego chciał, to spotkać się z Bogiem. I Bóg faktycznie przybył na jego wezwanie, pojawiając się przy nim. Demon próbował niczym lustro przybrać jego formę, lecz nie mógł przybrać idealnej formy boskiej. Bohemia śmiał się z demona, ciesząc się, że ponownie spotkał na swojej drodze Boga, który nad nim czuwał.
Wtedy już wiedział, że demony są niczym w porównaniu do Boga i oddalił to, co mu wszyscy obiecali. Oddalił wizję swojego brata, który będąc mu przyjacielem zmieniał się w spokojnego i miłego. Oddalił wszystkie chęci zemsty na bracie. Oddalił wspomnienie matki, którą tak pamiętał, że kochał. Oddalił szczęście. Wystarczył mu Bóg i jego boskie, nie określone czasem ani miejscem słowo. Wtedy też ten powiedział do niego po raz kolejny. A on wiedział, że będzie już na zawsze szczęśliwy.
Przez następne lata szkolił się i wychodził coraz częściej poza siedzibę, wraz z innymi młodocianymi trenując swoją magię. Wokół szalały jeszcze wichry wojenne i niepokoje, przelewające się przez granicę Fereldenu i w jego wgłąb. Wszędzie w niebo wzbijały się ognie i pożary, a na polach ścierały się ze sobą liczne oddziały Orlezjan przeciwko obrońcom swojego kraju.
Widząc swoją magią, Bohemia uwielbiał spoglądać na pola bitew, gdy te się jeszcze toczyły - widział masę różnych, nawet najdrobniejszych odłamków - w powietrzu latały strzały, topory, włócznie. Konie galopowały prędko i szybko. Z dużej odległości czasami nie mógł widzieć wszystkiego - strzały i niektóre śmierci mu umykały, co go zawsze smuciło - lubił oglądać, jak inni walczą. Samemu walczyć nie lubił. Bał się jednak, że któregoś dnia wojska zawitają do ich kryjówki, więc poprosił jednego ze zbrojnych w kryjówce o to, by nauczył go walczyć. A raczej bronić się, nie pokazując swojej magii. Bohemia znalazł kolejne interesujące zajęcie.
Wtedy też, pewnej nocy, jego brat powrócił, by zemścić się na nim i wszystkich, których kochał. Bohemia pamiętał, że spał bardzo długo, jedynie w nocy budząc się ze snów. Nikt nie słyszał jego krzyków, a on nie potrafił wyjść z więzienia, które nie miało żadnych drzwi. Pewnego razu jednak dosłyszał wołanie Boga - daleko, zza ścian. Wołanie przypominające wołanie o pomoc ocuciło go drastycznie.
Skupiając swą moc rozsadził ścianę i wkroczył wśród dawnych przyjaciół i rodzinę. Większość z nich była przerażona jego pojawieniem się, a takto powiedział jedynie -
Tumadzie, co się stało? Przecież nie uczyniliśmy nic złego! Wszystko jest tak, jak kazałeś - zapewniał ojciec, lecz on wiedział, że ten kłamie -
Jam nie Tumad. Jam Bohemia - ojciec wiedział zatem, że to był jego brat, a nie on. Że cały ten czas, gdy Bohemia znalazł się w więzieniu, to Tumada gościli w tych progach, a on był zamknięty w swojej celi. Tatko wiedział. I nie pomógł. Tatko zginął. Rozsadzony czystą energią wymalował pomieszczenie swoimi flakami i krwią. Bohemia był głodny, a tatko był dobry, dopieczony. Chociaż miejscami trochę zbyt miękki, poszarpany.
Przez kilka następnych miesięcy Bohemia podróżował samotnie, tocząc bitwy z Tumadem i jego zwolennikami. Dniami pokonywał jak największe dystanse i toczył rozmaite potyczki, by nocami odpoczywać i rozmawiać z Bogiem podczas swoich snów. Pamiętał, jak widział to, co czynił jego brat. Grupę żołdaków magia rozrywała na strzępy, rzucając nimi o kamienne ściany. Z Pustki, zaproszone przez niego twory wkraczały ciężkimi stopami do świata żywych i bezbronnych, by zabijać i siać zniszczenie w jednej z pobliskich, spalonej już jednokrotnie tej wojny wioski.
Wszędzie była tylko śmierć, a Bohemia uciekał, jak tylko mógł najdalej. Kradł jedzenie, a czasami zabawiał ludzi sztuczkami w karczmach i po wsiach, opowiadając rozmaite historie i legendy, a także wielokrotnie wdawał się w bójki za pieniądze, zawiązując sobie oczy, by udowodnić, że pokona każdego z dosłownie zawiązanymi oczami.
Płakał i bał się z narastającym strachem, że brat go w końcu dogoni i zabije - jeśli zginie, nie będzie już mógł rozmawiać z Bogiem. To go rozgniewało. Bóg jednak zaprzeczył i pocieszył go - po śmierci chętnie zaprosi go do siebie i już na zawsze będą razem. Wtedy jednak nie czas był na śmierć. Musiał najpierw wykonać to, czego oczekiwał od niego Bóg. Skonfrontował się z bratem, który w momencie ich walki całkowicie zmienił wygląd, jak te demony, z którymi mierzył się w Pustce z pomocą Boga.
Brat był rudy i lekko siwy, niezwykle agresywny i brunatny. Zamiast magii, niósł teraz miecz. Bohemia śmiał się z naiwności swojego brata - jak miał zamiar pokonać mieczem magię Boga? Bohemia pochłonął go swoją magią, wywołując mały, lecz silny wybuch. Rycerską zbroję rozpuściła magia.
Widząc cały ten chaos wokół siebie - wojnę i śmierć, Bohemia postanowił udać się do Kręgu Maginów w Kinloch.
Bohemia opowiedział swoją historię - o tym, jak jego brat zabił jego matkę i za nim podążał przez cały ten czas. O okropnościach wojny i o tym, że jako ślepiec musiał się tułać po wojennych ścieżkach - wyjaśnił, że wtedy pojawiła się w nim magia, a także, że był w Pustce i sprostał temu, co nazywano Katorgą. Był spokojny, miły i uczciwy - nieszkodliwy i pokorny, poddając się całkowicie temu, co chcieliby z nim zrobić. Opowiadał, że zabił swojego brata, który wcześniej wykazał się talentem magicznym, a w momencie śmierci ten wyzwolił wybuch. Opowiadał, jak brat jego rzucał czary na bezbronnych, dopóki nie udało się go zabić.
Nie mówił, że zabił kogokolwiek poza bratem, który był apostatą. Nie mówił, jakie umiejętności posiada i jaką magią się posługuje - delikatnie tylko nawiązywał do tego, że dzięki swojej ślepocie jego magia jest silniejsza, pozbawiona blokad wyobraźni. Opowiadał o tym, jak to bał się swojego brata i nie chciałby skończyć tak, jak on. Opowiadał, że bałby się spotkać jakiegokolwiek apostatę, a tym bardziej plugawca, pomimo, że stoi przy nim Bóg.
Jaki Bóg pytali, a on odpowiadał, że
Jest tylko jeden Bóg i stukał palcem w żelazne okucie swojej księgi, na którym widniał symbol Andrasty. Prosił o pomoc i chciał robić wszystko, co nakaże mu "Święty Zakon".
Nie musząc już zabijać i będąc wolnym oraz bezpiecznym poddał się Zakonowi, który po dłuższych naradach i decyzjach, co z nim zrobić, wpuścił go do Twierdzy Kinloch, gdzie Bohemia został wcielony do Kręgu. Długo poddawano go obserwacjom i przesłuchaniom, ale widząc, że jest do wszystkich przyjaźnie nastawiony postanowili go "zatrzymać. Był też ewidentnie nieszkodliwy i przestraszony. Był miły i pomocny, pytając templariuszy i magów, czy im w czymś nie pomóc, nie stwarzając zagrożenia ani nikomu nie wadząc.
Czas spędzał na rozmowach z innymi, malowaniu i nauki magii i jej praktykowania. Z początku udawał, że umie zdecydowanie mniej, niż umiał na prawdę, stopniowo pokazując coraz więcej w kwestii magii ducha i mocy - co do entropii, kreacji i ognia nie musiał udawać, bo raczej był "do kitu".
Magowie szybko zrozumieli, że jest "wyjątkowy". On też o tym wiedział. Niemniej, był wyjątkowo inteligentnym i utalentowanym magiem.
Będziesz ze mnie dumny. Doczytam księgę do końca i napiszę jej epilog powtarzał podczas swoich snów, lub na głos, gdy nikt nie patrzył i nie słuchał.
Czytał Księgę, do której końca powoli się zbliżał i był świadom, co to oznaczało - nie zamierzał nikogo krzywdzić, tym bardziej zabijać. Po prostu chciał obdarzyć tym samym darem, którym obdarzył go Bóg wszystkich ludzi. Wszystkie elfy i wszystkich qunari. Chciał obdarzyć ich darem spotkania z Bogiem.
W momencie życia w Kręgu jest dorosłym już na pewno mężczyzną, stosunkowo przeciętnego wzrostu i budowy ciała, chociaż na pewno nie można go nazwać szczupłym. Włosy ma raczej ciemne i dłuższe, do ramion, poskręcane przeważnie w warkoczyki z tanimi i tandetnymi ozdobami. Oczy jego są całkowicie białe, a na jego skórze na rękach wytatuowano długiego węża, bądź, jak mówią złośliwi, smoka, bo faktycznie wygląda to jak nieumiejętnie wykonany smok. Wyjaśniał, że smok jest duży i straszny, czego jemu akurat brakowało.
Gdy ktoś komentuje tatuaż, Bohemia niezwykle się obraża, bo wierzy, że ten wizerunek jest wspaniale wykonany. Na prawym udzie ma ranę po dźgnięciu nożem, wypaloną, co śladowo przeszkadza mu w sprawnym poruszaniu się podczas biegania, czy skakania. Poniekąd przeszkadza mu to również w jego tańcu, jak zwał nazywać fizyczną walkę, gdzie ciosami rąk wzmacnia wyobrażenie o rzucaniu czarów, łącząc fizyczność z duchowością magii.
Jego brata już nie było. Był tylko on i Bóg.
No i templariusze.
Uwagi dla Mistrza Gry:• Drobne niezrównoważenie - postać była szalona i przez większość życia miała roztrojenie jaźni, obecnie według siebie będąc już zdrowym, lecz nic w sumie nie jest pewne. Na pewno wydaje się być już w porządku.
• Ślepiec - niemalże od urodzenia nie widzi. Porusza się dzięki magicznej echolokacji, cały czas balansując wokół siebie nieszkodliwymi dla innych, delikatnymi falami magii mocy, która kształtuje w jego głowie obraz otaczającego go świata. Czym większe dystanse i bardziej zróżnicowane otoczenie, tym większą ilość mocy musi użyć.
• Jest fanatycznym wyznawcą Dawnych Bogów - wierzy, że rozmawia z Bogiem. Można to interpretować jako schizofrenię albo oznaki częściowego opętania, kto jak woli. On po prostu jest gorliwym wierzącym, w swoim Kręgu udając, że tak na prawdę mówiąc o Bogu, mówi o Stwórcy i udaje fanatyka religii Andrastańskiej.